Kręci pan filmy rzadko – raz na kilka lat. To przemyślana strategia czy ciężko jest robić kino w naszym kraju?
Jacek Lusiński: Po prostu staram się robić filmy wyłącznie wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Strategia wypowiadania się za wszelką cenę, nawet kiedy nie ma się nic do przekazania, jest mi zdecydowanie obca. Piszę własne scenariusze, potrzebuję czasu na znalezienie tematu, przemyślenie go, przejęcie się nim i „donoszenie” go w sobie, by mógł urodzić się z tego projekt. To zabiera czasem lata. Chociaż bywa, że – tak jak ostatnio – robię dwa duże projekty jeden po drugim. Obok „Śubuka” realizowałem serial „Minuta ciszy” dla CANAL+, którego również jestem pomysłodawcą, współautorem scenariusza i reżyserem.
Pisze pan sam scenariusze, bo nie ma dobrych tekstów do adaptacji? A może chodzi o pełną kontrolę nad projektem?
Nie spotkałem po prostu takiego scenariusza, który by mnie poruszył. Czasami coś może być świetnie napisane, ale się tego nie czuje. A nie interesuje mnie robienie czegoś wbrew sobie. Na to szkoda mi po prostu życia. Produkcja filmu to dwa, trzy lata pracy, które trzeba poświęcić projektowi. A kiedy opowiadam historię, to używam pewnych narzędzi, w tym wypadku słowa pomagają mi skonstruować i przemyśleć temat.
Tym bardziej, że z założenia chcę być szczery w tym, co robię – scenariusz musi wiązać się z procesem przeżycia pewnej historii, przeżycia i poczucia jakiejś mojej wewnętrznej niewygody, że coś mi przeszkadza w świecie i muszę to z siebie wyrzucić.
Bohaterowie pana filmów to ludzie, którzy mają jakieś nierozwiązywalne problemy, ograniczenia czy niepełnosprawności. Interesuje pana ta grupa ludzi?
Z tą niepełnosprawnością to czysty przypadek. Pełni ona raczej rolę pewnej figury narracyjnej. Kiedy parę lat temu kręciłem „Carte Blanche”, szukałem czegoś, co pozwoli mi opowiedzieć o konflikcie człowieka z rzeczywistością. Dobra historia moim zdaniem musi mieć początek w konflikcie człowieka ze światem. Kiedy przeczytałem w gazecie o niewidomym nauczycielu, od razu postanowiłem go poznać. Pojechałem do Lublina i spędziłem kilka miesięcy, przyglądając się temu człowiekowi. W efekcie nawet się zaprzyjaźniliśmy i mamy ze sobą kontakt do dziś.
W przypadku „Śubuka” z kolei wszystko zaczęło się od ośrodka terapeutycznego prowadzonego przez moją żonę. Często w nim bywałem i miałem nieraz okazję przyglądać się ludziom czekającym na korytarzu. Wśród pacjentów ośrodka są też dzieci. Zauważyłem, że ich opiekunami są przeważnie kobiety, panów nie było widać. Zacząłem dopytywać, gdzie tatusiowie, i okazało się, że większość mam jest po rozwodach. To mnie uderzyło. Zacząłem drążyć i okazało się, że dzieci ze spektrum autyzmu bardzo często są porzucane przez ojców.
Oczywiście statystycznie nie jest tak, że wszystkie te kobiety są samotne, ale wiele z nich to samotne matki. To było dla mnie impulsem. Taki był początek. Zacząłem się zastanawiać nad tym, jak może wyglądać życie takiej dziewczyny, która jest sama i musi się zmierzyć z czymś tak trudnym. Przeczytałem wiele książek na temat spektrum autyzmu, ale także na temat samotnego macierzyństwa. Nie interesował mnie sam autyzm. Interesowała mnie bohaterka: samotna z wyjątkowo wymagającym dzieckiem. Ciekawiło mnie, co się z nią dzieje, jak ona zbiera siły do walki. Zacząłem szukać takich kobiet w całej Polsce, w różnych małych miejscowościach. Wraz ze współautorem scenariusza Szymonem Augustyniakiem jeździliśmy i rozmawialiśmy z nimi. Ich biografie były bardzo podobne. W mojej głowie zaczęła istnieć jedna bohaterka, która ma ileś elementów z różnych kobiet. W „Śubuku” są sceny wzięte z prawdziwych życiorysów, choćby scena ze szczoteczką do zębów, która służy do masażu i uspokojenia małego Śubuka czy batalia z kuratoriami w sprawie matury dla autysty. One pomogły zbudować bohaterkę i stworzyć całą tę opowieść. „Śubuk” zatem nie zaczął się od niepełnosprawności. Interesowało mnie, jak te kobiety dźwigają ów ciężar.
Po raz drugi kluczową rolę w fabule pana filmu odgrywa szkoła...
Nie wiem, może wciąż przeżywam podświadomie stres maturalny (śmiech). Tak naprawdę to znów czysty przypadek, nic więcej. Kiedy usłyszałem historię jednej z matek, która doprowadziła do zmiany przepisów odnośnie matur dla autystów, po prostu musiałem ten motyw wykorzystać. Ale znów znacznie bardziej, niż sama walka z kuratorium, interesowała mnie kondycja psychiczna tej kobiety. Wyobraziłem sobie ją, jak godzinami przesiaduje na korytarzach, czekając aż dziecko skończy terapię, i to się ciągnie latami. A kiedy wraca do domu, to za każdym razem niesie w głowie ten sam ciężar. Ona nie ma przestrzeni na inny świat, na siebie. Zresztą świat po drugiej stronie jest znieczulony, opresyjny, bez żadnego wsparcia systemu społecznego.
W Stanach, w Anglii też pełno jest takich historii. I choć w Polsce jesteśmy opóźnieni pod względem systemowych rozwiązań o jakieś 20 lat, to tam też tak było, że rodzice początkowo sami musieli działać. I tam, i tu wszystkie te inicjatywy były zawsze oddolne. Zostawieni sami sobie rodzice musieli jakoś sobie poradzić.
Co ważne – nie chciałem kręcić kina społecznego – interesowała mnie alegoria życia człowieka, który musi sobie radzić z czymś, co jest nie do udźwignięcia. Chciałem zrobić film o dziewczynie, która staje się kobietą, nabiera samoświadomości, rozwija się jako człowiek i zaczyna definiować siebie poprzez swoje nieneurotypowe dziecko i codzienność, z którą po prostu musi się mierzyć. Nas jako człowieka tworzy przede wszystkim to, co jest trudne, a nie to, co jest łatwe.
Fakt, że pan się ujmuje za słabszymi – dotkniętymi przez los i będącymi na straconej pozycji – sprawia, że pana filmy są wyraźnym głosem przeciw dyskryminacji...
Nie niosę tego hasła na sztandarze, bo nie mam żadnego sztandaru, ale owszem – jeśli projekt ma trwać kilka lat i moja energia ma zarażać innych ludzi, to muszę mieć jakiś wewnętrzny powód, żeby nie stracić zapału i żeby wstawanie o czwartej rano i jeżdżenie na plan, powroty nocą do domu, a potem oglądanie w kółko materiałów, nie było męką. Kręcenie filmu to zajęcie potwornie wyczerpujące fizycznie i psychicznie. Język filmu jest jednak na tyle przystępny dla ludzi, że chcą oglądać, chcą słuchać. A, że akurat te historie wychodzą od jakiegoś człowieka postawionego pod ścianą wynika z tego, że w takich sytuacjach najłatwiej dostrzec konflikty, a konflikt jest siłą napędową każdej narracji.
Pana bohaterowie wychodzą ze strefy komfortu, przekraczają granice własnej wytrzymałości. Co za nią jest?
Wychodzą albo wręcz zostają z niej wyrzuceni. Kiedy ktoś się dowiaduje, że traci wzrok albo że sąd zabierze mu dziecko, to są sytuacje traumatyzujące, które wymagają od nas natychmiastowych odpowiedzi. Te reakcje mówią nam z kolei o tym, kim jesteśmy. W przypadku „Śubuka” chciałem opowiedzieć o dziewczynie, która jest skoncentrowana na sobie, ma sporo egoizmu. Co prawda, niby każdy ma prawo myśleć o sobie – inna sprawa, co z nami takie myślenie zrobi, jakiego człowieka z nas zbuduje? Interesował mnie punkt startu tej dziewczyny. Dziś widok nastolatek z telefonem skierowanym na twarz jest czymś codziennym. To jest czysta manifestacja „ja". A przecież, kiedy w „Amatorze” Stuhr odwracał kamerę na siebie, chodziło o coś zupełnie innego. Dziś to może się wydawać nieco ironiczne. Ciekawi mnie to, jak te figury zmieniają znaczenie. Ciekawiło mnie też to, co znajdę, zaglądając do środka takiej dziewczyny, potem kobiety. Może pod koniec Maryśka ma poczucie, że sensownie przeżyła swoje życie, że zrobiła coś słusznego? To, że to życie ją przeczołgało na prawo i lewo to jedno, ale na pewno ją wzbogaciło, ale przede wszystkim dało szansę wpłynąć na rzeczywistość.
A to jest chyba największą nagrodą dla człowieka: świadomość, że zmienia świat na lepsze.
Ciężko było znaleźć odtwórczynię roli Maryśki?
Maryśka jako główna bohaterka jest w zasadzie w każdej scenie. To ona widzom opowiada tę historię. Wiedziałem, że aktorka, która ją zagra, musi mieć taki rodzaj energii na ekranie, który sprawi, że widz będzie chciał ją cały czas oglądać. Gosię Gorol wybrałem w końcu spośród bardzo wielu dziewczyn/aktorek w podobnym wieku. Zagrała młodszą od siebie bohaterkę. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z nią, bo oddała się mocno temu projektowi a efekt jest doskonale widoczny na ekranie.
W filmie zagrał kilkuletni Wojtek Krupiński.
Zależało mi, żeby Kubusia, na pewnym etapie, zagrał prawdziwy autysta. Wojtusia wybrałem ufając swojej intuicji. Od razu rozbroił całą ekipę. Staraliśmy się oczywiście, żeby chłopiec miał zapewnione odpowiednie warunki na planie, bez nadmiaru bodźców. To jest trudne, bo nawet skromny plan to czasem około 50 osób. Dodatkowo każdy ruch, przenoszenie sprzętu, rozmowy, hałasy stanowią niepotrzebny bodziec mogący negatywnie wpłynąć na stan psychiczny dziecka. Wciągnąłem do pracy terapeutki, żeby mi pomogły przygotować sam plan oraz środowisko filmowe. Żeby przygotować do pracy z Wojtkiem innych aktorów, zapewniliśmy im odpowiednie konsultacje.
Mogłem zaoferować Gosi Gorol zajęcia z dziećmi autystycznymi. Również Andrzej Seweryn skorzystał z konsultacji z terapeutami w ramach przygotowań do roli. Oni musieli wiedzieć, jak się zachować wobec dziecka ze spektrum, musieli zrozumieć. Robiliśmy tzw. próby zadaniowe, które polegały na dawaniu Wojtusiowi jakichś zadań w zakresie scen. Wiedząc, że on nie zagra jeden do jednego tak jak w scenariuszu, próbowałem go subtelnie naprowadzać. Mając świadomą, przygotowaną aktorkę, mogłem reżyserować ich wspólnie. Gośka złapała świetny kontakt z naszym Wojtusiem. To bardzo ułatwiło pracę. Należy jednak pamiętać, że przez cały czas miałem obok psychoterapeutki – bez nich bym tego zdecydowanie nie udźwignął.
Czy myśli pan, że „Śubuk” może coś zmienić w odbiorcach?
Nie w skali totalnej, nie na zasadzie wywołania rewolucji, ale może w skali mikro. Może niektórym delikatnie coś przestawić w głowie i w duszy. Ktoś po obejrzeniu tego filmu bardziej się uwrażliwi i otworzy na innych, może po seansie będzie chciał podać rękę komuś, kto się przewróci na ulicy. I to już będzie świetny efekt. Czuję, że możemy podpalić w ludziach te małe płomyczki. Czy coś dalej za tym pójdzie, nie wiem.
Czytaj też:
„Śubuk” nagrodzony w Gdyni trafia do kin. Recenzja filmu, od którego „rośnie serce”Czytaj też:
Andrzej Seweryn o filmie „Śubuk”: Współistnienie z tym autystycznym światem nie jest łatwe
„Śubuk” w kinach od 2 grudnia