W piątek 6 października na platformie Netflix zadebiutował film Chloe Domont „Fair Play”. 36-letnia amerykańska reżyserka odpowiadała wcześniej za kilka epizodów odcinków seriali takich jak „Billions”, „Strzelec”, „W garniturach” czy „Gracze”. Jednak to właśnie tytuł z Phoebe Dynevor i Aldenem Ehrenreichem w głównych rolach – jej pełnometrażowy filmowy debiut, powinien zwrócić na nią szczególną uwagę branży.
Film od pierwszych minut umiejętnie wprowadza widza w iluzję, jaką próbują zachować główni bohaterowie Emily i Luke. Wielu pozazdrości wręcz najpierw postaciom ich relacji – pełnej pasji, wrażeń, pewności, oddania. Szybko jednak orientujemy się, że ta idylla zakłócona jest przez ich pracę (a może jest wręcz odwrotnie?).
Oto lądujemy w Nowym Jorku, z którego wydaje się wywodzić słowo „hustle”, oznaczające ciężką pracę każdego dnia i osiąganie z tego tytułu jak największych zysków. Od jakiegoś czasu podejście do życia na zasadzie „nie liczy się nic, poza pracą”, jest bardzo modne wśród Amerykanów, wkraczających dopiero na ścieżki swoich karier. Wiele osób stara się jak najwcześniej uzyskać status milionera, co pozwoli im na szybkie przejście na emeryturę.
W przypadku Emily i Luke'a nie jesteśmy jednak w stanie określić czy to właśnie wcześniejsza emerytura czy też po prostu ogromna ambicja definiuje to, kim są i jak postępują. Reżyserka „Fair Play” zwraca bowiem widzowi uwagę na inną kwestię, która w dzisiejszych czasach jest aktualna, jak nigdy wcześniej. Co się stanie, gdy dwójka ludzi, pozostających ze sobą miłosnej relacji, ma ten sam życiowy cel, a w przypadku naszych bohaterów, awans w strukturach funduszu hedgingowego.
Lubimy myśleć, że żyjemy w społeczeństwie świadomym i postępowym, szczególnie biorąc pod uwagę kontekst nierówności ze względu na płeć. Chloe Domont pokazuje nam w swoim filmie, że dziesiątki lat zajmie jednak kobietom to, aby nie przepraszać i (często podświadomie) nie czuć się winnymi, że otrzymały prace, którą wykonywali od wieków mężczyźni. Mężczyznom z równym, lub nawet większym trudem przyjdzie to, aby nie czuli, że ujmą na ich honorze jest fakt, że ktoś, z kim mają intymną relację, może zarabiać więcej od nich, czy też to, aby ich mózg nie szedł w stronę – „dostała prace, pewnie przespała się z szefem” lub „to ja muszę mieć wyższą pozycję – jestem chlebodawcą”. Emily potrafi cieszyć się z sukcesu Luke'a, Luke nie potrafi cieszyć się z sukcesu Emily. Jego sukces jest jej sukcesem, jej sukces jest jego porażką.
Mężczyzna w filmie „Fair Play” tak bardzo nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, w której jego ukochana jest jego szefową, że intymność, wcześniej niezwykle ważna, staje się dla niego katorgą, podobną do codziennego słuchania poleceń swojej narzeczonej w środowisku pracy. Aby odzyskać panowanie nad sytuacją, pokazać jej, że jest ważniejszy i nad nią króluje, posuwa się do traumatycznego dla niej czynu, który ma raz, a dobrze pokazać jej, gdzie jej miejsce. Wtedy Luke uspokaja się – od tamtej pory potrafi myśleć logicznie, rozmawiać z nią, podejmować decyzje o swojej przyszłości. Nasza główna kobieca bohaterka nie ma jednak zamiaru pójść na ten układ. Ostatnią sceną w filmie udowadnia, że czasy się zmieniły, a każdy może chwycić w dłoń broń i wymierzyć własną sprawiedliwość. Nikt już nie jest tutaj tylko wilkiem czy tylko owieczką.
Przez intymną scenografię i grę światłem reżyserce udało się zamknąć nas w scenach z bohaterami. „Fair Play” to bardzo odważne, emocjonalne widowisko, od którego niejednokrotnie ma się ochotę odwrócić wzrok. Świeże ujęcie tematu przez Chloe Domont sprawia, że z pewnością będzie ona reżyserką, której poczynania będę od teraz śledzić.
Czytaj też:
Masa świetnych nowości w październiku od Netflix. Sprawdź, co obejrzyszCzytaj też:
Recenzja filmu „Znachor”. W tym szaleństwie jest metoda