Gabriela Keklak: Co się czuje, przekraczając próg więzienia?
Sławomir Sikora: Po tym, jak byłem traktowany wcześniej w Pałacu Mostowskich, czyli w Komendzie Stołecznej, gdzie bito mnie, to opis tego, co działo się ze mną na Rakowieckiej, może zabrzmieć nawet delikatnie. Do więzienia wiozła mnie para – mężczyzna i kobieta, młodzi. Byli tacy mili, sympatyczni. Jedno z nich powiedziało, że „już zawsze będę patrzył na policjantów z wrogością”. Odpowiedziałem, że nie mam do nich pretensji, że mam pretensje do siebie. Gdy przekraczałem bramę, najpierw był potężny strach. Rozebrali mnie do naga. Kojarzyło mi się to z wojskiem. Czułem się jak zastraszony zwierzak. Była noc, chyba po 21 czy po 22. Oddziałowy prowadził mnie na trzecie piętro. Tak, jeśli chodzi o więzienie, wszystko się pamięta. Zapytał mnie: „Pierwszy raz?”. Otworzył metalową szafę, w której miał podręczne ubrania i tego typu rzeczy. Był niewysoki, wcześniej ci, którzy mnie przyjmowali, strasznie krzyczeli, a on takim spokojnym głosem do mnie mówił. Pomyślałem: „Nie jest źle”. Chciałbym kiedyś, chociaż będzie to zapewne trudne, wydobyć zdjęcie, które oni mi wtedy zrobili. Ważyłem jedynie sześćdziesiąt parę kilogramów. Byłem doprowadzony do ostateczności. Żyłem, przez prawie rok, jak zaszczute zwierzę. Zabiłem. Ciekawe byłoby, jakbym mógł zestawić siebie z tym 29-letnim Sławkiem z 1994 roku. A wtedy nie miałem czasu zastanawiać się nad tym, jak się czuję. Spałem snem kamiennym po tym, co mi zafundowano w Pałacu Mostowskich. Nie byłem bity przed przyznaniem się do winy, bo sam zgłosiłem się jako świadek, sam się przyznałem. Szybko jednak ze świadka przeistoczyłem się w podejrzanego i wtedy zaczęło się bicie.
Jak rozumiem, nie tłumaczono panu z jakiego powodu jest pan bity?
Nie. Oni chcieli, żebym przyznał się jeszcze do iluś tam morderstw. Bo jak już masz dwa, to weź jeszcze więcej, czyli to, co robili także z Tomkiem Komendą. Wtedy dopiero zaczęło się lanie. Bili profesjonalnie, śladów nie zostawiali.
Tak, jak Grzegorza Przemyka?
To była rzeczywiście jeszcze ta sama banda, która pamiętała czasy komendy na Jezuickiej i Przemyka. Robili to perfekcyjnie. Nie tłukli po nerkach, ale rzucali mną o ściany, wrzeszczeli, kazali robić pompki, pluli. Przesłuchiwało na zmianę dwudziestu paru śledczych. To cały wydział kryminalny. Dopiero, po dłuższym czasie, w końcu ktoś odpuścił.
I co później? Jak wyglądało życie w więzieniu?
Skończyło się bicie, zaczęła się wegetacja, która trwała przez ponad 10 lat. Jak w „Skazanych na Shawshank”, jak w „Więźniu Brubaker”. Szukałem odpowiedzi w „Przesłuchaniu”, w „Nadzorze” z Błaszczykową. Szukałem odpowiedzi w literaturze, dużo czytałem. Zamykałem się w tym literackim świecie. Ale także w szachach. Z każdym dniem przyzwyczajałem się do życia więziennego. Musiałem nauczyć się tam funkcjonować i nie dać się w żaden sposób sprowokować. Starałem się przetrwać za wszelką cenę, a później doświadczenie sprawiło, że zacząłem czuć się pewniej.
Czym jest dla pana więzienie?
To jest takie miejsce, w którym cały czas siedzi się, jak na wulkanie. Nawet, jeżeli nic się nie dzieje, nagle może coś wybuchnąć. Mógłbym to porównać do żołnierzy, służących np. w Iraku na linii frontu. Nic się niby nie dzieje, ale od czasu do czasu spada jakiś pocisk moździerzowy, który wywołuje strach – każdy się zastanawia, kiedy spadnie na mnie? To jest cały czas życie w poczuciu niebezpieczeństwa, w poczuciu zagrożenia. Więzienie generalnie oducza ludzi normalnego funkcjonowania. Litiwnienko w swojej książce opowiadał taką historię. Przywieziono w klatce niedźwiedzia z Rosji, a potem wypuszczono go na wielki wybieg. Wszyscy patrzyli, co będzie robił. A ten zwierzak wykonywał jeden krok do przodu, dwa do tyłu. Tak właśnie zachowuje się człowiek, który opuszcza po kilku latach więzienie.
To więzienie dalej było dla panem kontynuacją życia w strachu?
Tak, dokładnie. Tylko tu się pojawił system i nowi ludzie. Wielu z nich siedziało za haracze i różne większe lub mniejsze przekręty, a my byliśmy „zwykłymi Kowalskimi”. Jeszcze wtedy obowiązywała kara śmierci. Ja się spodziewałem takiego wyroku. Przypominałem sobie wtedy „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego. Główny bohater zabija taksówkarza, a potem sam jest prowadzony na śmierć.
Mówi pan, że spodziewał się kary śmierci. Jak już pan usłyszał ten wyrok – co pan czuł?
To jest inaczej. Normalnie kara powinna być nieuchronna. Tak robią właśnie Amerykanie – bardzo szybko człowiek otrzymuje konkretny wyrok. U nas wyroki zapadły w listopadzie 1997 roku. A my siedzieliśmy od marca 1994 roku. To był okres, w którym zostałem oderwany od realnego życia. Chodziłem po spacerniaku w środku lata i słyszałem rozmowę dwóch osadzonych, że niedługo wigilia. Inny gość mi w marcu mówi, że u niego koniec roku. Sięgam po prasę, mówią, że „tam leży świeża gazeta”. Zaczynam czytać i okazuje się, że jest 1994 rok, a gazeta jest z 1991 roku. Oni to nazywają „świeżą gazetą”. Niech sobie pani wyobrazi, że wchodzi pani w zupełnie nowy świat, który nie rządzi się prawem godzin – tylko zupełnie inaczej. Ktoś ma 20 lat, ktoś ma 15, 12.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.