Gabriela Keklak: Czy po tak wielkim sukcesie „Znachora” rośnie presja? Pojawiają się w pana głowie porównania, myśli pan o tym, co zadziałało przy tamtym filmie i może zadziałać i w przypadku tego?
Michał Gazda: Szczerze? Presję to ja czułem przy „Znachorze”, to był rodzaj takiego twórczego poczucia odpowiedzialności, którego chciałbym jeszcze doświadczyć. To było jednak zmierzenie się z legendarnym tematem i postacią wdrukowaną w świadomość widzów od pokoleń, niewyobrażalnymi oczekiwaniami, ogólnonarodową dyskusją i tak dalej. Więc w tamtym przypadku rzeczywiście było trudno ominąć to w głowie. Myślę, że było to doświadczenie z gatunku once in the lifetime. Natomiast teraz, w wypadku „Napadu”, bardzo mi oczywiście zależało, żeby nie zejść poniżej pewnego poziomu i żeby dostarczyć kolejną emocjonalną, jakościową opowieść. Też – nie ukrywam – było to dla mnie wyzwalające, ponieważ ten film gatunkowo, stylistycznie i pod każdym innym względem, jest na drugim biegunie niż baśniowy „Znachor”.