„Śmierć na Nilu”. Kiedy kryminał zmienia się w melodramat

„Śmierć na Nilu”. Kiedy kryminał zmienia się w melodramat

Kadr z filmu „Śmierć na Nilu” (ang. „Death on the Nile”)
Kadr z filmu „Śmierć na Nilu” (ang. „Death on the Nile”) Źródło: 20th Century Studios
Intryga, morderstwo, grupa podejrzanych i nieomylny Herkules Poirot na tropie kolejnej zbrodni. Na to liczyli widzowie, którzy w piątek 11 lutego ruszyli do kin. Jednak w trakcie seansu można było się zastanawiać, czy przypadkiem nie pomyliło się sali kinowej.

Po blisko dwóch latach oczekiwania, na ekrany kin weszła produkcja „Śmierć na Nilu”. Obsada składająca się z Gal Gadot, Letitii Wright, czy Emmy Mackey połączona z geniuszem Kennetha Branagha, jako aktora i reżysera, mogła zwiastować prawdziwą ucztę. Dokładając do tego solidne wrażenia po „Morderstwie w Orient Expressie”, mój apetyt był mocno rozbudzony. Jednak, kiedy kryminał zaczął przypominać operę mydlaną, zaczęłam sprawdzać, czy kupiłam bilet na właściwą produkcję.

Im dalej w Nil, tym gorzej?

Naszych bohaterów zastajemy w jednym z barów tanecznych, gdzie spotykają się zupełnie przypadkiem. Na scenie występuje gwiazda bluesa, kochankowie szaleją na parkiecie, a Herkules Poirot obsesyjnie przestawia babeczki. Do akcji wkracza również ona Linnet Ridgeway. Bajecznie bogata, piękna niczym bogini i nieświadoma, że już niebawem jej życie zmieni się na zawsze.