Po blisko dwóch latach oczekiwania, na ekrany kin weszła produkcja „Śmierć na Nilu”. Obsada składająca się z Gal Gadot, Letitii Wright, czy Emmy Mackey połączona z geniuszem Kennetha Branagha, jako aktora i reżysera, mogła zwiastować prawdziwą ucztę. Dokładając do tego solidne wrażenia po „Morderstwie w Orient Expressie”, mój apetyt był mocno rozbudzony. Jednak, kiedy kryminał zaczął przypominać operę mydlaną, zaczęłam sprawdzać, czy kupiłam bilet na właściwą produkcję.
Im dalej w Nil, tym gorzej?
Naszych bohaterów zastajemy w jednym z barów tanecznych, gdzie spotykają się zupełnie przypadkiem. Na scenie występuje gwiazda bluesa, kochankowie szaleją na parkiecie, a Herkules Poirot obsesyjnie przestawia babeczki. Do akcji wkracza również ona Linnet Ridgeway. Bajecznie bogata, piękna niczym bogini i nieświadoma, że już niebawem jej życie zmieni się na zawsze.