Najlepiej zaznaczyć to od razu – „Diuna” najbardziej spodoba się tym, którzy przeczytali książkę. To jednocześnie komplement i przytyk pod adresem twórców filmu. Z tą przyganą to jednak bez przesady. Dzieło życia Franka Herberta nie jest łatwe do przełożenia na język filmowy. Oczywiście, że z całym swoim fantastycznym wszechświatem i mitologią ma ogromny potencjał, ale jego polityczna głębia, ilość postaci i mnogość oryginalnych pomysłów mogłaby okazać się nie do udźwignięcia w trakcie krótkiego seansu.
Scenarzyści wybrnęli z trudnego zadania i wydaje się, że przedstawili w pierwszej części tej ogromnej sagi wszystko to, co tak bardzo pozwalało zatopić się w świecie książki. Co prawda rozkład akcentów mógłby chyba być lepiej rozłożony: czasami długie ujęcia statycznych obrazów są nużące, natomiast istotne dla fabuły dialogi czy sceny wyraźnie przycina się dla zyskania na czasie i nie mogą one należycie wybrzmieć. Film nie pomija jednak żadnego istotnego wątku, co przy sporej ich ilości już na wstępie robi wrażenie.
Sceny walki i sceny batalistyczne najsłabszym punktem „Diuny”
Fani książki Herberta poradzą sobie z tym, że co chwila rzucane im są nowe pojęcia, nazwiska czy fantastyczne przedmioty. Kinomani idący na film bez wcześniejszego wzmocnienia lekturą muszą jednak mieć wyostrzoną uwagę i nadążać za kolejnymi niezwykłościami. Prawdopodobnie najtrudniej będzie im przyjąć sceny walki z użyciem tarcz, których przedstawienie na ekranie wygląda po prostu groteskowo. Na pewno można było to zrobić lepiej i z zachowaniem wierności wizji pisarza. Dziwaczność starć można usprawiedliwiać, ale nie można tego aspektu w takiej formie zaakceptować.