„Dzień świra” powstawał w mękach. Kondrat groził Koterskiemu, że „zabije go deską z gwoździem”

„Dzień świra” powstawał w mękach. Kondrat groził Koterskiemu, że „zabije go deską z gwoździem”

„Dzień świra”
„Dzień świra” Źródło: Studio Filmowe „Zebra” Vision Film
„Dzień świra” to jeden z najlepiej znanych polskich filmów. Mało kto jednak wie, że praca na planie była ogromną męką – zarówno dla obsady, jak i samego twórcy.

Film „Dzień Świra” to kontynuacja historii o Adasiu Miauczyńskim. Postać ta pojawiała się u reżysera już wcześniej. Jako pierwszy w „Domu wariatów” z 1984 roku zagrał go Marek Kondrat. Później, w „Nic śmiesznego” (1995) i „Ajlawju” (1999) wcielił się w Miauczyńskiego Cezary Pazura. Początkowo to właśnie on miał zagrać w „Dniu Świra”, jednak musiał odmówić reżyserowi, ponieważ w tym czasie zaangażowany był już w dwa hity – „E=mc2” oraz „Karierę Nikosia Dyzmy”. Ostatecznie rolę przyjął Marek Kondrat, który już po „Dniu Wariatów” obiecywał, że wiecej nie wystąpi w filmach Marka Koterskiego. Do podjęcia się temu zadaniu przekonać miał aktora scenariusz, napisany przez reżysera trzynastozgłoskowcem.

Według Koterskiego, najwyraźniej tematy, które poruszał w swoich filmach „najwyraźniej były Markowi nie po drodze”. – Może nie chciał, a może nie miał też sił. Bo praca u mnie to jest skrajna trauma, trzeba dać z siebie wszystko. Trzeba zapisać rolę potem, krwią, żółcią, bezwstydem, strachem, złością, buntem przeciw ekshibicji. Na nic innego nie można u mnie liczyć. Jak ktoś chce się – jak to mówią kolarze – „ujechać”, niech dzwoni do mnie. To jest pewny adres – mówił reżyser przed laty w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

Marek Kondrat i Marek Koterski. Tak wyglądała ich współpraca przy „Dniu świra”

I choć Kondrat, biorąc pod uwagę sukces filmu, z pewnością nie żałował swojej decyzji, przyznawał otwarcie, że nie było łatwo. – Jak bardzo kosztowne to było przeżycie, odkryłem właściwie już w trakcie zdjęć, kiedy po półmetku mówiłem Markowi Koterskiemu, że go zabiję deską z gwoździem, jeśli jeszcze chwilę będziemy pracowali razem – mówił w wywiadzie dla „Urody życia” już po premierze.

Łatwo nie było też samemu reżyserowi, który sam niejednokrotnie uciekał z planu. Ze względu na to, że Adaś Miauczyński to alter ego Marka Koterskiego, nie ukrywał, że to dla niego bardzo emocjonalna podróż i miewał chwile zwątpienia.

– Pierwszy był na samym początku, w Dębkach, kiedy zamiast słońca przyszedł sztorm, tak silny, że powywracał samochody. Postanowiłem, że w nocy ucieknę autostopem, i gdyby nie mój syn Michał, który okazał mi wsparcie, tak by się niechybnie stało. Oczywiście pomogło mi też wyobrażenie sobie, co będę przeżywał za dwa dni na myśl, że uciekłem – opowiadał w „Wyborczej” Koterski.

Inną sceną, przy której mocno zawstydził się reżyser, była ta, gdy Miauczyński próbuje usiąść na kanapie.

– Zacząłem pokazywać, jak poprawiam spodnie, żeby mnie nie piło w kroku, żeby było pod udami gładko, jak odstawiam cały ten ceremoniał ekwilibrystyki spodniowo-siadaniowo-kroczowej, który dziś wiem już, czemu służył, bo już tak nie siadam – i nagle podniosłem oczy. Zobaczyłem ekipę, 50 osób patrzących na mnie w absolutnej ciszy. Oni po prostu oniemieli. Oni czegoś takiego w życiu nie widzieli. Pomyślałem wtedy: „Maruś, uciekaj, dlaczego ty się tak torturujesz. Przecież nikt ci nie każe” (…) W absolutnej ciszy, bez jednej uwagi zamieniłem się z Markiem Kondratem miejscami i on to po prostu zaczął grać. I nakręciliśmy – wyjaśnił.

Czytaj też:
Nowy hollywoodzki thriller psychologiczny podbija Max. Co jeszcze warto obejrzeć?
Czytaj też:
Top 5 seriali w sierpniu według BBC. Co warto obejrzeć?

Opracowała:
Źródło: WPROST.pl / Gazeta Wyborcza