Katarzyna Burzyńska-Sychowicz, „Wprost”: Popularność przytłacza czy bardziej łechta ego?
Jacek Kawalec: Na pewno mniej przytłaczała kiedyś niż może przytłaczać dzisiaj, choćby ze względu na brak social mediów. Kiedy zaczynałem nie byłem bombardowany ogromną ilością informacji na swój temat w przestrzeni publicznej, nie było takiej presji. Dzisiaj cokolwiek człowiek zrobi, założy kapelusz czy go zdejmie, odwróci się w prawo albo w lewo – jest to komentowane.
To bezsensowne zaprzątanie ludzkiej uwagi.
Oczywiście zawsze miałem do czynienia z kolorową prasą, pisano w niej bzdury czy jakieś mało istotne rzeczy, ale przed laty nie było tego tak dużo, więc popularność nie doskwierała tak, jak może doskwierać teraz. Wiele też zależy od tego, co człowiek jest w stanie z nią zrobić, jak ją skonsumować. Jeżeli jest na tyle dojrzały, żeby sobie z tym poradzić i pchnąć to we właściwą stronę, to jest ok.
Jak pan konsumował swoją popularność?
Różnie. Kiedy przyszła, byłem już kilka lat po szkole filmowej, po Wydziale Aktorskim Łódzkiej Filmówki, miałem etat w Teatrze Polskim, na co dzień grałem Szekspira, Gombrowicza i Fredrę, na tym byłem skupiony.
Z kolei „Randka w ciemno” zajmowała mi góra dwa dni w miesiącu.
Mimo wszystko popularność mnie przejmowała, bo to rzeczywiście było dosyć gwałtowne, gwałtowny przeskok. Zawsze też miałem i mam szacunek do ludzi, którzy życzliwie się do mnie zwracają, którzy traktują mnie jak zwykłego człowieka, starają się widzieć we mnie osobę, która ma swoją wrażliwość, swoje życie, a nie celebrytę. W ogóle pojęcie celebryty, które zostało skopiowane z masowej kultury zachodniej do naszej przestrzeni społecznej, jest bolesne i krzywdzące.
Irena Kwiatkowska, z którą przez kilkanaście lat miałem zaszczyt i przyjemność współpracować na scenie teatralnej, miała takie powiedzenie, że kiedyś aktorzy chcieli być gwiazdami, a teraz gwiazdy chciały być aktorami. I trochę miała w tym racji.
Kompetencje dziś nie są najistotniejsze?
Nie zawsze są, mało tego – widzę, że ludzie, którzy nie mają umiejętności, a z jakiegoś powodu stają się popularni, są brani do produkcji, obsadzani, stawiani do spełniania zadań, do których nie mają kwalifikacji. Wśród nich są też wyjątki, zdarzają się ludzie, którzy – nagle okazuje się – robią to świetnie, ale jednak moim zdaniem, ktoś, kto uczył się ileś lat jak wykonywać dany fach, zawsze będzie do niego lepiej przygotowany.
Czy popularność coś panu zabrała?
Coś mi zabrała, coś dała – bilans się wyrównuje. Ale rzeczywiście miało miejsce coś takiego, że – mimo że byłem wtedy młodym, jeszcze z niedużym stażem, ale już coraz bardziej krzepnącym na zawodowym rynku aktorem – nagle, po prostu z dnia na dzień urwały się jakiekolwiek propozycje ekranowe, filmowe czy to serialowe… I to trwało kilkanaście lat. Nie mogę mieć pretensji do opinii publicznej, która widziała we mnie faceta prowadzącego popularny program, z tym mnie kojarzyła, bardziej mogę mieć żal do reżyserów obsady, którzy szufladkują ludzi, nie patrząc na ich potencjał i umiejętności.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.