Paulina Socha-Jakubowska, „Wprost”: Ile ma pan tatuaży?
Marcin Józefaciuk: Nie liczę.
To ile ciała zakrywają?
Myślę, że ok. 80 proc. Jest jeszcze trochę prześwitów i są kolejne pomysły na tatuaże.
Podobno, jak się ma tatuaże, nie można piastować niektórych stanowisk, ciężko znaleźć „normalną” pracę, ludzie nie traktują cię poważnie. Takie przekonania wciąż są żywe.
Jako inspektor, bo pracowałem kiedyś w wydziale edukacji urzędu miasta, miałem dwa tatuaże i zgodę przełożonych, by np. latem chodzić w koszuli z krótkim rękawem, móc je pokazywać. Ale „na zewnątrz”, a reprezentowałem wtedy urząd, miałem je zasłaniać.
Gdy zostałem dyrektorem szkoły, na moim ciele było już o kilka tatuaży więcej. Ale zanim je pokazałem, dałem się poznać jako pedagog, wychowawca. I rodzice, i ich dzieci, poznali najpierw mnie, więc później tatuaże im nie przeszkadzały. Nie były w stanie przysłonić tego, co wiedzieli o mnie jako człowieku.
Potem przyszła pandemia. Pracuję vis-à-vis studia tatuażu, doszedłem do wniosku, że nie ma znaczenia skąd będę prowadził szkołę, zatem mogłem wykonywać swoje obowiązki z łóżka tatuażysty. I tak przybywało kolejnych.
Gdy wróciliśmy do szkół, po półtora roku lockdownu, dzieci się trochę zdziwiły.
I naprawdę nikt nie miał nic przeciwko?
Ależ były pisma o odwołanie mnie, bo jestem „hańbą dla zawodu”. Ale tego nie pisali „szkolni rodzice”, a osoby postronne, gdy pojawiał się jakiś artykuł na mój temat.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.