Michał Malinowski o 4-letniej podróży łodzią. „Morze uczy cieszenia się z najprostszych rzeczy”

Michał Malinowski o 4-letniej podróży łodzią. „Morze uczy cieszenia się z najprostszych rzeczy”

Michał Malinowski
Michał Malinowski Źródło: Instagram / @michal_malinowski_official
Aktor kilka lat temu opuścił Polskę i samotnie pożeglował przed siebie. Obecnie Michał Malinowski jest na Półwyspie Kalifornijskim, a niebawem uda się na Pacyfik.

Michał Malinowski jest znany polskim widzom głównie z takich seriali, jak m.in. „Na Wspólnej” i „Pierwsza miłość”, choć gościnnie pojawiał się w wielu innych produkcjach. W przeszłości występował także w Teatrze Capitol, a nawet brał udział w siódmej edycji programu „Taniec z Gwiazdami”. W 2019 roku podjął jednak odważną decyzję – porzucił spokojne życie w Polsce i wyruszył w samotny rejs po Oceanie Atlantyckim na własnoręcznie zrobionym jachcie. Od tamtej pory mieszka na łódce i właśnie tam spędził tegoroczne święta Bożego Narodzenia. Jak wygląda jego codzienność? Opowiedział dziennikarce „Wprost” Sabinie Ziębie.

Michał Malinowski o Bożym Narodzeniu na łódce

Sabina Zięba: Jak wyglądały Twoje przygotowania do świąt? Gdzieś przeczytałam informację, że masz cały czas choinkę, która towarzyszy Ci niezależnie od miesiąca.

Michał Malinowski: Tak, choinkę mam cały czas tę samą. Powiesiłem ją w łodzi prawie cztery lata temu i od tamtej pory jej nie zdejmowałem. W tym roku poszedłem jednak o krok dalej i zawiesiłem wokół masztu lampki, które znalazłem w chińskim sklepie, więc jest już „na wypasie”, jeżeli chodzi o klimat świąteczny. Plan był taki, żeby wrócić w tym roku na święta do Polski. Bardzo chciałem, ale niestety nie mogłem tego zrobić przed wyciągnięciem łódki z wody. Żeby ją wyciągnąć, trzeba dotrzeć do miejsca, które jest bardzo daleko i niestety pod wiatr, więc wszystko podporządkowane było pogodzie. Finalnie zostałem i w związku z silnymi wiatrami z północy musiałem zadowolić się osłoniętą zatoczką za wulkanem, niedaleko miasta Loreto. Obok mnie zakotwiczyła łódka z moimi polskimi przyjaciółmi i wspólnie postaraliśmy się o to, żeby święta miały w sobie trochę tej naszej polskiej magii.

SZ: Macie w pobliżu jakieś lokale, mariny, w których możecie niekiedy zjeść? Czy wszystko musicie przygotowywać na łódkach.

MM: Tutaj jest bardzo mało marin i są one zapchane Amerykanami na ich jachtach, więc rzadko kiedy jest w ogóle w nich miejsce. Ale na kotwicy też jest fajnie – bliżej natury, woda dookoła... Tutaj też jest kilka miejsc polecanych do snorklingu, a ja zawsze w nich poluję z harpunem, więc mogę się zaopatrzyć w więcej ryb. Generalnie gotujemy na łódkach, a na świętach mieliśmy wariacje morsko-świąteczne. Przed wigilią złapałem Mahi Mahi – początkowo chciałem go zrobić „po grecku”, ale nie znalazłem składników, więc był w śmietanie. Mieliśmy też barszcz czerwony z uszkami i nauczyłem się lepić pierogi.

SZ: Jesteście teraz w pobliżu miasta. Czy widziałeś tam jakieś meksykańskie ozdoby świąteczne, noworoczne?

MM: Jak wcześniej byłem w La Paz, to zauważyłem, że Meksykanie mają tendencję do obwieszania palm światłami led. Poza tym nie mogłem spać, bo słyszałem parady świąteczne – za szopką na podwyższeniu jechało około 30 trąbiących samochodów. Na szczęście na kotwicy jest trochę spokojniej i teraz wysypiam się dobrze.

SZ: Od momentu, kiedy wyruszyłeś w podróż w 2019 roku, to chyba nie zdarzyło Ci się spędzić świat w Polsce?

MM: Niestety nie i dlatego chciałem w tym roku przylecieć. Bardzo za tym tęsknię. Tak bardzo, że nawet mi się to przyśniło, ale jednak łódka jest jak moja córka – jest priorytetem, a muszę się nią teraz zaopiekować. Jak przyjdzie sezon, to chcę płynąć przez Pacyfik, najprawdopodobniej w maju. Przez to też zacząłem się intensywnie doszkalać pod względem technicznym. Muszę przygotować i siebie i łódkę na to wyzwanie. Jest więc dużo pracy i bardzo mało czasu. Zwłaszcza, że mimo wszystko nadal planuję pojawić się przed wypłynięciem w Polsce. Potem z Pacyfiku będzie już trudno i dosyć drogo. Szkoda, że nie w święta, ale najważniejsze to spotkać się z rodziną i przyjaciółmi, a to można zrobić zawsze. Każdy dzień jest dobry, żeby spędzić razem czas, więc jeśli to będzie luty, to też myślę, że będzie fajnie. Na walentynki.

Michał Malinowski

Gwiazdor seriali „Na Wspólnej” i „Pierwsza miłość” o aktorstwie

SZ: Kiedy ostatnim razem odwiedziłeś bliskich w kraju?

MM: Półtora roku temu, w maju. Akurat przymierzałem się do pracy na jachtach – miałem taki krótki epizod, robiłem to przez dwa miesiące, ale żeby zacząć, musiałem mieć marynarski kurs podstawowy, tzw STCW. Okazało się wtedy, że zrobienie tego kursu na Karaibach kosztuje więcej, niż ten sam kurs w Polsce razem z biletem lotniczym. Stwierdziłem więc, że to dobra okazja, żeby wrócić do kraju, tym bardziej, że miałem na miejscu kilka castingów.

SZ: No właśnie – castingi. Wiem, że udało Ci się zagrać podczas podróży w kilku zagranicznych serialach, ale jednak nie brakuje Ci tego aktorstwa? Nie czujesz, że masz go teraz za mało?

MM: W ciągu ostatnich 15 miesięcy zrobiłem w Kolumbii 3 seriale, więc ostatnio tego aktorstwa było nawet sporo. Myślę, że to jest taki dobry balans – akurat tyle, żeby zatęsknić za morzem, a potem na morzu tyle, żeby zatęsknić za aktorstwem. Natomiast bardzo chętnie zrobiłbym coś w Polsce, bo tęsknię za krajem i jakby się trafiła wymówka, żeby wrócić na kilka miesięcy i zrobić jakiś zamknięty projekt, to bym chętnie przyjechał. Problem jest tylko taki, że w Polsce nie chcą robić castingów online.

To jest właśnie fajne w Meksyku i w Kolumbii, że ja mogę sobie żyć na łódce, być na takim dzikim kotwicowisku, a kiedy przychodzą mi maile z zapytaniem castingowym, to nagrywam wszystko na tych piaszczystych plażach, wysyłam nagrania i jak się uda wygrać, to wsiadam w samolot i lecę na plan. W Polsce tak było w okresie COVID-a, teraz już niestety wrócili do starych metod i chcą mnie zobaczyć osobiście, więc tych okazji jest trochę mniej. Ale może teraz, jak będę w Polsce, to trafi się jakiś casting. Jeżeli nie, to też fajnie. Okazało się, że świat jest duży i nawet będąc aktorem można pracować w różnych krajach.

SZ: A jak wspominasz pracę na planach seriali w Polsce?

MM: To była super praca, bardzo dobrze ją wspominam i przyznam, że za nią tęsknię. Jednak, żeby grać w serialu codziennym, trzeba by na stałe wrócić do kraju, dlatego teraz jedyną opcja dla mnie byłby jakiś projekt zamknięty. Tak jak te, które nagrałem ostatnio w Kolumbii.

Michał Malinowski

Plany na przyszłość Michała Malinowskiego

SZ: Mówisz dużo o Pacyfiku. Chcesz przez niego dopłynąć do jakiegoś konkretnego miejsca w Azji?

MM: To Pacyfik zawsze był moim celem – od momentu, w którym zacząłem sklejać ze sobą te kawałki sklejki. Wydaje mi się, że to miejsce jest tak odległe, tak „niezadeptane” przez turystów i niedostępne, że musi być autentyczne i magiczne – mówię tu nie tylko o ludziach i kulturze, ale również o naturze, która jest tam niesamowicie obfita. Zresztą czuć to już tutaj na pacyficznym wybrzeżu Meksyku – jak się łowi ryby, co chwilę zrywa się żyłka, bo te ryby są tu ogromne. Moim znajomym z łódki obok zdarzyło się wyciągnąć samą głowę ryby, bo rekiny zjadły całą resztę.

Zresztą ja też złowiłem raz na wędkę rekina. Skubany połknął moją najlepszą przynętę. Ja nie jadam rekinów, ale nie mogłem go też tak po prostu odciąć, bo gdybym go zostawił z tą przynętą, to by najpewniej zginął. Musiałem mu ją więc wyciągać dosyć głęboko z gardła, podczas kiedy on próbował mnie ugryźć. Na szczęście mu się nie udało, więc przygoda raczej wesoła – rekin żyje, a ja mam swoją przynętę i właśnie na tę przynętę złapałem rybę na Wigilię.

SZ: Krótko mówiąc, nie narzekasz tam na nudę i masz sporo przygód.

MM: Na Pacyfiku jest strasznie dużo przygód. Są też o wiele bardziej intensywne. Nie wspominając o sieciach rybackich, które są wszędzie i już się ze 4 razy się w nie zaplątałem, musiałem skakać do wody i się odplątywać, to był ten rekin, poraził mnie piorun, przeżyłem huragan, piratów... Więc co chwilę coś się dzieje. Tutaj człowiek nie ma chwili oddechu.

SZ: Przy nurkowaniu i na przykład odplątywaniu z sieci rybackich, nie obawiasz się rekinów? Ja w tym roku zaczęłam nurkować i wizja pływania obok rekina by mnie chyba sparaliżowała.

MM: Uważam, że rekiny swoją złą sławę zawdzięczają filmom amerykańskim, a nie realnym wypadkom. Ich ataki zdarzają się bardzo rzadko i zazwyczaj tylko przez pomyłkę. Nie jesteśmy dla nich jakimś szczególnym rarytasem. To, co mnie martwiło – choć teraz na Półwyspie Kalifornijskim nie ma już na szczęście tego problemu – to krokodyle, bo one są już o wiele bardziej niebezpieczne. Zresztą nie spędzam tu aż tak dużo czasu w wodzie, jak wcześniej na Karaibach. Woda nie jest aż tak krystalicznie czysta, no i tu na północy jest zwyczajnie zimna. Trzeba ubierać się w piankę, żeby zanurkować, a i motywacji jest mniej, skoro tak łatwo złapać obiad na wędkę.

SZ: Wiem, że zdarza Ci się przyjmować osoby na swojej łódce. Wtedy nie czujesz, że ktoś Ci przeszkadza? Czy raczej się cieszysz, że masz towarzystwo?

MM: Trzeba w tym wszystkim znaleźć balans. Długie przeloty robię sam, ale na krótszych, lokalnych, raz na jakiś czas zdarza się, że ktoś mnie odwiedza. Miałem nawet „jachtostopowiczke” u siebie przez kilka tygodni, jak płynąłem wzdłuż meksykańskiego wybrzeża. Była najpierw na łódce moich przyjaciół, a potem zapytała czy może chwilę zostać u mnie. Jeszcze takich zupełnie obcych ludzi u siebie na łódce nie miałem – musiałem najpierw poznać kogoś na lądzie, pogadać chwilę i wtedy tak, zdarzało mi się zabrać takie osoby do siebie na jacht. Ale kto wie, co jeszcze się zdarzy? Nie wykluczam niczego.

SZ: Nie czujesz się w takim razie chwilami samotny?

MM: Ja lubię samotność, lubię mieć tę niezależność i możliwość płynięcia gdzie chcę i kiedy chcę. Lubię oglądać samemu zachody słońca sącząc kakao i wpatrywać się w horyzont w ciszy. Ale ludzi też lubię. Problem polega na tym, że na morzu zdarzają się różne rzeczy, nie zawsze jest kolorowo i gdy nie znamy osoby, to trudno nam przewidzieć, jak będzie na to wszystko reagować. Wiadomo, że to fajnie wygląda na Instagramie – palmy, piasek, zachody słońca, ale jednak morze też ma swoje wyzwania. Płaci się pewną cenę za to wspaniałe życie – cenę niewygody czy czasami wręcz strachu.

Poza tym, można powiedzieć, że lubię samotność właśnie dlatego, bo lubię ludzi. Jak jestem sam, to jestem o wiele bardziej otwarty i więcej ich poznaję. Jak dopłynęliśmy na tutejsze kocowisko, było 7 innych jachtów. Teraz mam zepsuty silnik, ale jak był sprawny, pierwsze co robiłem, to zrzucałem ponton, zakładałem silnik i pływałem od jachtu do jachtu, poznawałem tych wszystkich ludzi, rozmawiałem z nimi. Wszyscy tutaj zdecydowaliśmy się na taki tryb życia, więc automatycznie bardzo dużo nas łączy. Przyjaźnie zawiązują się bardzo łatwo i szybko. Zapraszamy się od razu na łódkę i dzielimy się wrażeniami. Bardzo łatwo jest to robić będąc samemu, bo zarówno mnie bardziej wtedy do tych ludzi ciągnie, jak i oni wydają się bardziej otwarci.

Michał Malinowski

Michał Malinowski o marzeniach

SZ: Masz już jakieś plany na Sylwestra? Czy okaże się w trakcie.

MM: Myślę, że Sylwestra zaplanuję w dzień Sylwestra. Wszystko zweryfikuje pogoda.

SZ: A czego Ci można życzyć na nowy rok?

MM: Istnieje takie przekonanie, że kiedy widać spadającą gwiazdę, warto sobie czegoś życzyć. Ja, kiedy żegluję po nocy – zwłaszcza, gdy nie ma księżyca – to widzę wiele spadających gwiazd i od jakiegoś czasu patrzę na nie i się po prostu uśmiecham, bo czego mi życzyć więcej... Bardzo lubię swoje życie. Chcę tylko, żeby dalej takie było. No może fajnie by było, gdyby trochę mniej się na tej łódce psuło... Ale już nie przesadzajmy. Wyzwania też są dobre. Możesz mi życzyć, żeby udało się wypłynąć bez problemów na ten Pacyfik.

SZ: I żeby udało się na nim przetrwać.

MM: Tak, żeby udało się przetrwać. I żeby Pacyfik był taki, jak go sobie wyobrażam. Czyli niewyobrażalny. Ale generalnie ja się świetnie czuję ze swoim życiem. Zrozumiałem to w momencie, w którym miałem dość nieprzyjemną przygodę. W Kolumbii ukradli mi portfel w którym miałem swoją meksykańską kartę rezydencką, a na dzień później zapowiadany był huragan, który miał uderzyć w miejsce w Meksyku, w którym stała moja łódka. Musiałem wracać, wiedziałem jednak, że jak wjadę do Meksyku wyłącznie z paszportem, jako turysta, to prawdopodobnie stracę tę swoją rezydencję. I tak tak też się stało. Łódka była jednak moim priorytetem. Dobrze zrobiłem, bo huragan rzeczywiście w nas uderzył, chociaż trochę pod innym kątem, przez co sytuacja nie była aż tak groźna. Później natomiast, jak stanąłem sobie na plaży, posłuchałem szumu fal, popatrzyłem w horyzont i posłuchałem, jak hałasują morskie ptaki, to utwierdziłem się w przekonaniu, że to była dobra decyzja. Moja łódka to mój dom, to moje życie i trzeba było ją wtedy ratować, a rezydencję zawsze można wyrobić od nowa.

SZ: Czyli po prostu teraz nauczyłeś się cieszyć z takich prostych rzeczy.

MM: Myślę, że w ogóle takie proste rzeczy są najważniejsze w życiu. I ta umiejętność cieszenia się z nich. A morze tego uczy. Zresztą, jak człowiek żyje z takim – dosyć często – poczuciem zagrożenia życia, to uczy się doceniać normalne, drobne rzeczy. Uczy się, że w gruncie rzeczy, nie są one wcale takie małe.

Michał MalinowskiCzytaj też:
Tomasz Karolak szczerze o dochodach aktorów. Podał kwoty. „Zarabia się bardzo mało”
Czytaj też:
„Na Wspólnej”. Pamiętacie Michała Malinowskiego? Tak teraz wygląda aktor

Źródło: WPROST.pl