„Civil War” – recenzja. Jeden z tych filmów, których się nie zapomina

„Civil War” – recenzja. Jeden z tych filmów, których się nie zapomina

„Civil War”
„Civil War” Źródło:A24
Mam ostatnio wrażenie, że wracają czasy naprawdę dobrych filmów. Produkcji, które oglądamy po kilkanaście razy w telewizji i wiemy, że to absolutne klasyki, docenione nie tylko przez widzów ale i krytyków. O ile „Ex Machina” i „Anihilacja” – choć mają swoich amatorów – nie dostały się nigdy na tę półkę, o tyle podejrzewam, że „Civil War” trudno będzie z niej strącić.

Miałam przyjemność obejrzeć film „Civil War” na dużym ekranie jeszcze przed jego premierą. Przyznam, że szłam na niego z przekonaniem, że ma świetne recenzje i trzeba go zobaczyć, ale jako że nie jestem wielką fanką filmów akcji z dystopijnym podłożem, prawdopodobnie w innej sytuacji nie byłby to mój pierwszy wybór na spokojny, wolny wieczór. Najnowsze dzieło Alexa Garlanda to jeden z tych filmów, przy których muszę sie zastanowić, czy w ogóle wygłaszanie tez o ulubionych i mniej lubianych gatunkach, ma jeszcze sens. To kino świeże, surowe i szczere, budzące w widzach wiele emocji.

Akcja „Civil War” osadzona jest w niedalekiej przyszłości, kiedy w Stanach Zjednoczonych dochodzi do eskalacji drugiej wojny domowej, ogarniającej cały naród. Rząd Amerykański walczy z separatystycznymi zachodnimi siłami Teksasu i Kalifornii, Sojuszem Florydy i Nową Armią Ludową. Wszystko oglądamy z perspektywy fotogafki wojennej Lee (w tej roli Kristen Dunst) i grupy dziennikarzy, w tym Joela (Wagner Moura, znany z roli Pablo Escobara w „Narcos”), Sammy'ego (Stephen McKinley Henderson) oraz rozpoczynającej swoją przygodę z trudnymi tematami Jessie (Cailee Spaeny, kojarzona ostatnio głównie z tytułowej roli w „Priscilli”). W jednej z najbardziej emocjonalnych scen w filmie pojawia się Jesse Plemons, prywatnie mąż Kristen Dunst. Obsada tego filmu jest majstersztykiem – każdy z bohaterów potrafi oczarować swoją charyzmą, jednocześnie nie dominując nad innymi w zbyt nachalny sposób.

Już na samym początku filmu można zorientować się, z jakim ładunkiem emocjonalnym będziemy mieli do czynienia jako widzowie. Na ekranie pojawia się grający prezydenta USA Nick Offerman, który ćwiczy swoją mowę, pełną zapewnień o sile i patriotyzmie. W tym samym czasie w tle pojawiają się obrazki ukazujące skalę zamieszek w kraju. Szybko i naturalnie widzowie dowiadują się, że prezydent postanowił zaatakować ludność cywilną i rozwiązał FBI. Wojna ta wydaje się jednak nie mieć konkretnego celu – obydwie strony walczą po prostu o zwycięstwo.

Główni bohaterowie, wyruszają do Waszyngtonu, aby stworzyć ostatni – jak im się wydaje – możliwy materiał na temat tej wojny – przeprowadzić wywiad i sfotografować samego prezydenta. Obserwujemy ich życia od początku podróży, aż do czasu, gdy w końcu docierają do Białego Domu. Po drodze zatrzymują się, aby uwieczniać na zdjęciach okrucieństwa wojny, a my zdajemy sobie sprawę z tego, że tak właśnie wyglądać muszą na żywo konflikty, o których przekazy oglądamy w telewizji czy internecie.

Brutalna wojna pełna jest jednak także w tym filmie, niewymuszonej przeplatanki smutku z radością, beznadziei ze spłenieniem, trwogi oraz małych momentów poczucia triumfu. Film uświadamia nam także, jak szybko ludzie potrafią adaptować się do beznadziejnych sytuacji, w których się znajdują. Tym samym produkcja sprawa, że każda z tych osób jest nam bliższa, bo możemy w nich zobaczyć nas samych. Dialogi w filmie są naturalne, narracja prowadzona jest także w taki sposób, że dowiemy się rzeczy najważniejszych, jednak kwestie mało istotne – jak to na wojnie w biegu, szaleństwie i popłochu, zostaną typowo pominięte. Funkcjonujemy z bohaterami w ich świecie i czasami jest to cholernie przerażające. A mimo wszystko film budzi w nas jakąś dziecięcą naiwność i nadzieję.

Myślę, że bardzo inteligentnym rozwiązaniem scenariuszowo było zastosowanie w filmie właśnie tego motywu przemieszczania się – dystopijnego roadtripu, który nieco przywodzi na myśl pierwsze sceny z filmu „Uciekaj!” Jordana Peele'a. Ten płynący krajobraz, ciągle budzi w nas obawy, jednak nieustannie na nowo zaciekawia. Raz widzimy palące się czy opuszczone miasta, zamachy samobójcze i strzelaniny, później sentymentalne, sprawiające wrażenie idyllicznych dla bohaterów miejsca, za którymi zazwyczaj jednak czai się niebezpieczeństwo. To wszystko sprawia, że oglądając film, chcąc nie chcąc, zamieniamy się w czujnego widza, który wraz z bohaterami przeżywa wszystko to, co dzieje się w ich świecie.

„Civil War„ wyprodukowało A24 i jest to najdroższa (70 mln dolarów) do tej pory produkcja tego kultowego amerykańskiego studia, co widać w przerażających, ale też pięknych efektach wizualnych oraz zabiegach reżyserskich, jak choćby kiedy zatrzymuje nas na chwilę w akcji, aby pokazać nam zdjęcia głównych bohaterek, które są zwieńczeniem danej akcji. W punkt jest także muzyka, zestawienie najbardziej dramatycznych chwil z ciszą czy śpiewaniem ptaków w gorący, słoneczny, piękny dzień.

Film jest nowością jeżeli chodzi o kino wojenne, bo jako pierwszy tak dosadnie oddaje to, jak trudna jest praca dziennikarzy wojennych, jak wygląda naprawdę za kulisami i z jak ogromnym poświęceniem się wiąże. Wraz z rozwojem fabuły, zdajemy sobie sprawę z tego, że trauma, związana z doświadczaniem okropności wojny, w końcu każdemu da się we znaki. Po nich jednak przyjdą inni, którzy potrafią choć na chwilę odciąć emocje i wykonać zadanie. Każdy dziennikarz musi zachować dystans, aby dokumentować dane wydarzeie. Ale widzimy, także w tym filmie i po zachowaniu głównej bohaterki, że w jej głowie wciąż pojawia się pytanie, czy brak działania nie sprawia, że przyczynia sie do zła.

Film „Civil War” w kinach w całej Polsce już od 12 kwietnia.

Galeria:
„Civil War” – nowy film Alexa Garlanda
Czytaj też:
„Problem trzech ciał” – recenzja. Twórcy „Gry o tron” znów dokonali niemożliwego
Czytaj też:
Recenzja filmu „Czas krwawego księżyca”. Ponad trzygodzinny seans pozbawiony duszy i głębszego sensu

Źródło: WPROST.pl