Konkurs Piosenki Eurowizji to plebiscyt, przez niektórych wzgardzony ze względu na niską wartość artystyczną. Nie można mu jednak odmówić, że jest popkulturowym fenomenem. Świadczą o tym choćby wysokie wyniki oglądalności i prężnie działające stowarzyszenie jego miłośników. Tym większe jest rozczarowanie śledzących to wydarzenie, gdy reprezentantowi Polski znowu nie udaje się zająć wysokiej lokaty. Jak to się dzieje, że przez 28 lat nie jesteśmy w stanie choćby zbliżyć się do drugiego miejsca, które w 1994 roku zajęła Edyta Górniak z piosenką „To nie ja”. Czy nikt w Europie nas nie lubi? To chyba zbyt duże uogólnienie. Nie da się zrzucić całej winy na głosowanie sąsiedzkie i wzajemne przyznawanie sobie punktów przez kraje bliskie kulturowo, jak Grecja i Cypr. Głosy widzów potrafią mocno namieszać w wynikach, a nawet odwrócić typy jurorów, co tworzy emocjonalne widowisko w finale konkursu.
Polska, podobnie jak inne kraje, próbowała już różnych sposobów, by oczarować europejską publiczność – od spokojnych ballad, przez folkowo-popowy mariaż z seksualnymi akcentami („My Słowianie” Donatana i Cleo) po raczej mało zapadający w pamięć, radiowy utwór Rafała Brzozowskiego. Efekty są mizerne. Skoro nie działają kontrowersje i wijące się przy ubijaniu masła tancerki, to może coś wyważonego? Taki był na pewno występ Krystiana Ochmana w Turynie. Polska wybrała na reprezentanta zdolnego wokalistę śpiewającego tenorem, ale z utworem i tekstem o ciężkim ładunku emocjonalnym. Zresztą, piosenek utrzymanych w klimacie „River” – ballad z podobną oprawą wizualną, a także piosenek mówiących o trudnych emocjach, można było znaleźć w tegorocznym finale jeszcze kilka. Może zatem trudno było się wyróżnić naszemu reprezentantowi wśród innych wykonawców. A może, w trudnym dla Europie czasie zagrożenia, widzowie zechcieli zagłosować na coś optymistycznego i żywiołowego, jak piosenki Mołdawii i Hiszpanii. Zwycięstwo jest przecież wypadkową wielu czynników, niebazujących tylko na zdolnościach wokalnych.