Teatr Rampa to warszawski prawobrzeżny Broadway
Artykuł sponsorowany

Teatr Rampa to warszawski prawobrzeżny Broadway

Michał Walczak – dyrektor Teatru Rampa
Michał Walczak – dyrektor Teatru Rampa Źródło: Zuzanna Sosnowska
Chciałbym, żeby Rampa stała się najciekawszym warszawskim teatrem rozrywkowym, kreującym oryginalny, warszawski repertuar – mówi Michał Walczak, dyrektor teatru.

Galeria:
Teatr Rampa
Kasia Gawęska: Jak to się stało, że zostałeś dyrektorem Teatru Rampa? Co cię przyciągnęło na Targówek?

Michał Walczak: Pandemia, bo pomijając jej dramatyczne aspekty, sprzyjała refleksji. Od lat prowadzę różne formy zespołów w Warszawie, od Pożaru w burdelu, przez fundację, nowocyrkowy festiwal Inwazja Klaunów i wiem, że kryzys bywa szansą. Myślałem o tym, jak kreatywne pomysły związane z Warszawą zaadaptować do sytuacji kryzysowej i ponownie, że nadszedł czas, by osadzić je w instytucji. Doceniam żywioł i rodzaj wolności, którą daje off, bo współpracowałem z Le Madame, Chłodną 25, Niebem. Wiem, że Warszawa stoi mocno kulturą klubową i pomysłami – które często giną przez brak ramy instytucjonalnej lub wsparcia systemowego. Od lat przyglądałem się warszawskim instytucjom kultury, współpracując z Teatrem Polskim, Teatrem Syrena, z Nowym Teatrem, Teatrem Studio, ale także Muzeum Warszawy czy Domem Kultury Praga. Zawsze fascynowało mnie, jak pogodzić żywioł i wyobraźnię z biurokracją i planowaniem strategicznym, które nie zawsze ma dobrą opinię wśród artystów. Paradygmat romantyczny, w którym jesteśmy wychowani, kojarzy sztukę z brakiem granic, nonszalancją i brakiem dyscypliny budżetowej i myślowej. W obecnych kryzysowych czasach to właśnie gospodarność, samodyscyplina i racjonalność dysponowania środkami na kulturę będzie decydowała o przetrwaniu. Marzyłem o instytucji łączącej element ekscentryczny z porządkiem i stabilizacją. Mimo, że od lat mieszkam na Pradze Północ, dopiero w pandemii odkryłem taki teatr, leżący na prawym brzegu Wisły, nieco ukryty pomiędzy blokami Targówka. To Rampa. Wspaniały, ekstrawagancki gmach posiada cztery sceny: dużą, na której grane są musicale i baśnie dla dzieci; kameralną – idealną dla komedii i mniejszych form muzycznych; eksperymentalną – otwartą na współpracę z niezależnymi grupami, oraz klubową – doskonałą dla stand-upów i recitali. Taki układ idealnie pasuje do wszechstronnego myślenia o teatrze, który zawsze uprawiałem i lubiłem, więc gdy Biuro Kultury ogłosiło konkurs na dyrektora Rampy, nie wahałem się długo. Tym bardziej, że spotkałem na swojej drodze Łukasza Strzelczyka, który okazał się idealnym partnerem do startu w tandemie jako zastępca dyrektora.

Poczułeś, że jesteś powiązany z tym miejscem?

Ucieszyłem się, że moja droga twórcza jest spójna z Rampą. Lubię oddalać się od mainstreamu i centrum, równocześnie utrzymując z nim więź, a Rampa jest idealną instytucją hybrydową, leżącą na pograniczu światów. Oprócz musicalowego repertuaru teatr na Targówku wpisuje się w program rewitalizacji dzielnicy, pozbawionej kawiarnianego życia, ale leżącej kilkanaście minut metrem od centrum. Ta część miasta potrzebuje liderki i Rampa może się nią stać, przyciągając do siebie całe miasto, które w mrocznych czasach będzie szukało nowego centrum warszawskiej popkultury.

Jeśli za jakiś czas rzucę komuś hasło „Teatr Rampa”, to o jakiej reakcji marzysz?

Chciałbym, żeby Rampa stała się najciekawszym, warszawskim teatrem rozrywkowym, kreującym oryginalny, warszawski repertuar. Wiele teatrów przedstawia widzom propozycje klasyczne, teksty powszechnie znanych i bardzo dobrze sformatowanych zachodnich komedii i musicali. Rampa będzie kreowała swoje własne scenariusze.

Polska kultura w ogóle często opiera się na kopiowaniu zachodnich formatów.

Nasze parcie na Zachód nagle konfrontuje się teraz z tą wschodnią, mroczną stroną, z którą mamy chyba pewien kłopot. Rampa jest trochę prawobrzeżnym Broadwayem, mając w repertuarze hity, jak na przykład „Jesus Christ Superstar” czy „Rapsodia z Demonem”, dzięki której na Targówku mogą wybrzmieć piosenki zespołu Queen. Mnie ciekawi słowiański pierwiastek, pełen melancholii, mrocznych aspektów, które sprawiają, że niezbyt dobrze radzimy sobie z byciem liberalnym, otwartym krajem. Euforia połączona z narzekaniami na polski musical odzwierciedla to rozdarcie. Nie możemy się zdecydować, czy się odprężyć i złapać oddech, czy jesteśmy na dorobku i musimy wciąż żyć w wielkim, romantycznym napięciu. Zwłaszcza dzisiaj, gdy na granicy wschodniej dzieją się straszne rzeczy, a wirus i inflacja pogłębiają uczucie bezradności i lęku.

Da się zapewnić widzom rozrywkę i zabawę, a równocześnie prowokować ich do myślenia, refleksji, zadawania pytań?

„Grand Musical Hotel” to ośrodek wypoczynkowy, ale także trochę horror house. Wyobrażona instytucja, w której będziemy zadawać pytania o przyszłość teatru, turystyki, ale też gospodarki czy religii. Wbrew pozorom, teatr muzyczny potrafi wyrazić wiele społecznym lęków szybciej i lepiej niż teatr dramatyczny. Andrzej Strzelecki przyciągał do Rampy tłumy na oryginalny polski teatr polityczny, zaangażowany, prowokacyjny, świetnie opowiadający o ówczesnej transformacji ustrojowej. Teraz też mamy czasy transformacji – społecznej i politycznej. Teatr ma dużą rolę do odegrania, zwłaszcza muzyczny. Piosenka może wyrazić nasze problemy i napięcia szybciej i celniej niż przygotowywane miesiącami, wielogodzinne spektakle. Bardzo wierzę w muzykę i chciałbym, żeby Rampa była także fabryką piosenek.

Wydaje mi się, że to świetny moment na spektakl taki jak „Grand Musical Hotel”, który wyreżyserowałeś i do którego stworzyłeś scenariusz.

Od dawna fantazjowałem o historii teatru, który nie przetrwa zmian społecznych i po transformacji stanie się czymś innym. Zyska nowe funkcje. Przez lockdowny i pandemiczne blokady przemieszczania się zaczęliśmy odkrywać, że spacer po okolicy czy podróż do innej dzielnicy też może być formą turystyki. Dla mnie taką lokalną Teneryfą stał się Targówek. Była robotnicza dzielnica z jednej strony nie kusi atrakcjami typowymi dla centrum, z drugiej strony mamy widzów, którzy do Rampy przyjeżdżają specjalnie spoza Warszawy. Rampa to wyspa, do której się podróżuje, i która może zabrać widzów w podróż. Teatr jako turystyczny wehikuł wyobraźni, który przenosi nas do innych światów, to koncept znany od czasów Szekspirowskich. Nadszedł czas, żeby sobie o tym przypomnieć. Połączyłem więc wiele moich ulubionych motywów dramaturgicznych, postaci i tematów, i wymyśliłem historię o developerze, który kupuje teatr, zamienia go w hotel i zatrudnia artystów jako pokojówki, kucharzy, kasjerów, boyów hotelowych i tak dalej. Artystyczne marzenia – tak, ale po godzinach „normalnej” pracy.

Był taki moment, kiedy ta twoja wizja prawie stała się rzeczywistością.

W trakcie pandemii twórcy mierzyli się z wieloma wątpliwościami, przede wszystkim pytaniem, czy bycie artystą to prawdziwa praca. Mnie też ta myśl równocześnie przeraziła i rozbawiła. Pytanie o to, czym jest prawdziwa wartość i jak pogodzić komercyjny element pracy z duchowym to zagadka współczesnych czasów. Być może odpowiedzią na tę zagadkę jest hotel, do którego tworzenia postanowiłem zaprosić wszystkich etatowych aktorów Rampy i artystów gościnnych. Budujemy uniwersum, które – mam nadzieję – przetrwa i będzie stanowiło wyspę oddechu i dystansu dla widzów.

Zamknięta wyspa mindfullness w świecie chaosu…

Jako twórcy mamy w tym czasie obowiązki podobne do terapeutów i coachów. Wyprowadzamy ludzi ze strefy ekstremalnego stresu i pozwalamy im się odprężyć, przetrwać, doładować baterie. Dajemy nową perspektywę, inną niż gazety, telewizja, czy dyskusje ze znajomymi. Grand Musical Hotel to kurort muzyczny, bo w trudnych chwilach ratujemy się właśnie muzyką.

Często pytam zagranicznych i polskich muzyków, czy piosenki rzeczywiście mogą coś zmienić. Myślisz, że tak?

Muzyka w czasie pandemii pomagała mi wchodzić w różne stany – od melancholii po radość. Przy okazji tworzenia spektaklu zacząłem więcej czytać o dźwiękoterapii, falach mózgowych, leczniczych wibracjach. Sting w którymś wywiadzie powoływał się na badania naukowe, dowodzące, że muzyka potrafi przestroić nasz mózg i rozładować tłumione napięcie. W „Grand Musical Hotel” właśnie taką funkcję spełniają piosenki. Wraz z kompozytorką Martą Zalewską staraliśmy się włożyć w nie jak najwięcej uczuć i problemów, żeby zaoferować widzom szeroki wachlarz doznań w muzycznym SPA.

A można stworzyć musical, który nie będzie się kojarzył z obciachem?

Musical musi być trochę obciachowy, bo ma w naturze igranie z kiczem, campem i kliszami emocjonalnymi, ale właśnie dzięki temu potrafi zjednoczyć intelekt z sercem. Wyrafinowanie z naiwnością. Jako naród mamy problem z okazywaniem emocji, ale też jesteśmy tego spragnieni. Stąd popularność disco polo, telenowel, słodkich piosenek o miłości. I chociaż coś nas do tego ewidentnie ciągnie, to równocześnie boimy się zbyt prostych uczuć. Dojrzała forma musicalu potrafi to napięcie rozładować, pogodzić sprzeczności, pokazując szeroką mapę społeczną – poprzez piękno piosenek i aktorstwa muzycznego. Musicalowi na Zachodzie często się to udaje: potrafi opowiadać o emancypacji kobiet, problemach rasowych, społecznych, politycznych i nie boi się przekraczać granic. „Grand Musical Hotel” to labirynt musicalowych motywów i inspiracji.

To musical z elementami komediowymi, multum postaci, przy których bawiłeś się stereotypami, które w przerysowany, karykaturalny sposób stają się odzwierciedleniem naszych problemów.

Nasyciłem hotel odniesieniami do sytuacji w naszym kraju i na świecie. Punktem wyjścia fabuły jest chęć ucieczki z kraju, emigracji, wypisania się z tej rzeczywistości. Odlot na utopijną wyspę, gdzie odpoczniemy od szarego życia, ale też spotkamy nasze demony. Marzę o tym, żeby nasz hotel był muzyczną terapią rockową. Chciałbym, by widzowie na nowo odkryli, jak duży potencjał leży w wyrażaniu myśli przez muzykę. Mamy w Polsce masę zdolnych twórców – piszących, śpiewających, grających, reżyserujących – ale rzadko interesuje ich teatr muzyczny. Przyjęło się, że wielogodzinne, postdramatyczne spektakle czy awangardowy teatr niszowy są bardziej prestiżowe niż dobry warsztatowo musical. Doskonałe dyplomy muzyczne, takie jak „Przybysz” Wojciecha Kościelniaka z warszawskiej Akademii Teatralnej pokazują, że idzie nowa fala młodych, fenomenalnych artystów teatru muzycznego. Cieszę się, że ten wspaniały spektakl znajdzie się od stycznia w repertuarze Rampy.

Kiedy objąłeś stanowisko dyrektora teatru, media rozpisywały się na temat twojej odwagi, właśnie w kontekście twoich innowacyjnych planów wobec teatru. Uważasz się za odważną osobę?

Bywam odważny, ale miewam także okresy zachowawcze i przesadnie ostrożne. Tworzyłem szalone projekty, które nie miały prawa się udać, i uwielbiam przedpremierową adrenalinę. Teatr ma w sobie coś z narkotyku i stymuluje odważne, nieoczywiste pomysły. Po latach doświadczeń wiem, że to wspaniałe artystyczne szaleństwo nie może kosztować zdrowia czy życia prywatnego. W zawodach artystycznych kluczowy jest balans i odpowiedzialność za własne ambicje i idee. Ostatecznie teatr jest także miejscem pracy, który potrzebuje ram i instytucjonalizacji procesu tworzenia, który da komfort i satysfakcję wszystkim współtwórcom. „Grand Musical Hotel” to nie tylko zmyślona historia, ale także spotkanie w procesie tworzenia z zespołem teatru i widzami Rampy. Spotkanie żywych ludzi, którzy w trudnym czasie pandemii starają się stworzyć sobie i odbiorcom przestrzeń do zabawy, rozmowy o problemach i bycia razem. Aby uniezależnić się od obostrzeń i otworzyć nowe sposoby komunikacji uruchomimy kanał VOD, a oferta biura podróży muzycznych Rampa Travel dotrze przez internet do wszystkich.

Źródło: Materiały prasowe