Trwająca prawie 7 minut owacja w Cannes powinna uspokoić reżysera i producentów „Once upon a time... in Hollywood”. Jest dobrze. Czy jednak nie mogłoby być lepiej? Do premiery jeszcze nieco ponad dwa miesiące. Quentin Tarantino w rozmowie z Indiewire przyznał, że kusi go myśl o wydłużeniu finalnej wersji filmu. Robił to już z powodzeniem w przypadku „Bękartów wojny”, które w Cannes pokazane zostały w okrojonym wydaniu.
Wiadomo, że festiwalowa wersja „Pewnego razu... w Hollywood” trwała 159 minut. Wiadomo też, że zabrakło w niej scen z co najmniej pięcioma aktorami wymienionymi z nazwiska w napisach. I mowa tu także o prawdziwych gwiazdach, które współpracowały już z Tarantino przy innych produkcjach. Wycięty został Tim Roth („Wściekłe psy”, „Pulp Fiction”), Michael Madsen („Kill Bill”, „Nienawistna ósemka”), James Marsden („Westworld”, „X-Men”), James Remar („Django”, „Dexter”) i Danny Strong („Igrzyska śmierci: Kosogłos”).
Hollywoodzkie portale twierdzą, że Tarantino ma materiału na ponad 4-godzinny film. Przypominają też, że sukces kasowy ostatniej części Avengersów (trzy godziny i dwie minuty) pozwoli kolejnym twórcom nieco poszerzać granice swoich dzieł. Do tej pory najdłuższy tytuł Tarantino, czyli „Nienawistna ósemka”, trwał 168 minut. Nawet bez bicia rekordu jest więc jeszcze miejsce na pewne przedłużenie przyjemności z filmu. To wszystko jednak tylko spekulacje. Ostateczny kształt „Pewnego razu... w Hollywood” poznamy oczywiście dopiero w sierpniu.
Czytaj też:
Premiera hitu Tarantino w Cannes. Reżyser wystąpił z apelem na wzór twórców Avengersów