Krystyna Romanowska: Właśnie mija dziesięć lat od wejścia na rynek Tindera. Kto najbardziej zyskał, a kto stracił na używaniu tej aplikacji?
Agata Stola: O Tinderze słucham z perspektywy dwóch grup: zdobywców i zdobywczyń, którzy znajdują tam seks, związek i wrażenia, oraz pokonanych, którzy będąc w stałych związkach odkrywają, że Tinder obraca ich relację w gruzy.
A między nimi morze frustracji. Singli i singielek, którzy gonią króliczka oraz tych, którzy nie mogą go złapać. Ostatecznie jednak może dobrze, że chodzą na randki, a nie siedzą w domach i użalają się nad swoją samotnością. Umówmy się, że w Polsce, w której nigdy nie było (i pewnie nie będzie) tradycji „zagadania” do obcej osoby przy barze czy na ulicy, Tinder jest wręcz wybawieniem.
Jeden z moich pacjentów, nie kryjąc wzruszenia, wspominał ostatnio „przedtinderowe”, wirtualne randkowanie, które polegało na losowym wyborze numeru na Gadu-Gadu czy na czatach/wirtualnych pokojach operatorów komórkowych. Tinder w jego przeżywaniu coś zakończył, ale też dużo dał: w łatwy sposób zebrał te inne, mniej efektywne sposoby szukania w Internecie i stworzył aplikację na pierwszy rzut oka idealną.
Co ciekawe, mimo łatwości w dostępie do potencjalnych partnerów i partnerek, właściwie nie zaburza on zwykłego rytmu, który zawsze towarzyszy szukaniu kogoś do relacji.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.