Cenzorzy w szoku. Jak twórcy „07 zgłoś się” ogrywali system i przemycali zakazane sceny
Gdy w latach 70. w Telewizji Polskiej dojrzewał pomysł stworzenia nowoczesnego serialu kryminalnego, władza miała jasny cel: widz miał dostać porywające widowisko w stylu zachodnich produkcji, ale podane w bezpiecznej, socjalistycznej wersji. Tak powstał „07 zgłoś się”, najpopularniejszy kryminał PRL, a zarazem jeden z najbardziej ocenzurowanych tytułów w historii polskiej telewizji.
Absurdy cenzury. Gołe biusty – tak. Bieda – nigdy!
Miał być polskim Bondem, miał ocieplać wizerunek Milicji Obywatelskiej i pokazywać, że PRL to kraj nowoczesny, bezpieczny i dynamiczny. Tyle że prawdziwy proces powstawania serialu wyglądał zupełnie inaczej. Za kulisami trwała prawdziwa wojna o sceny, dialogi, mundury, samochody, a nawet o to, jak pokazywać gołe biusty.
Choć dziś „07 zgłoś się” uchodzi za zaskakująco śmiały obyczajowo serial, zwłaszcza jak na standardy PRL, logika cenzorów była tu prosta i wręcz brutalnie cyniczna. Erotyka mogła się pojawiać na ekranie, bo była wentylem bezpieczeństwa. Podobno na korytarzach przy ul. Mysiej, gdzie mieściła się siedziba Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli potocznie „cenzury”, mówiono: „Skoro nie ma chleba, dajmy ludziom igrzyska”.
To dlatego przechodziły sceny topless z Ewą Florczak, Grażyną Szapołowską czy aktorkami epizodycznymi. Striptizy, ujęcia z łóżka, a nawet otwarte dialogi o seksie, to wszystko uchodziło bez większego problemu. Cenzorki może i spuszczały wzrok, ale machały na to ręką. Topless przechodziło bez mrugnięcia okiem, pod warunkiem że jednocześnie nie pokazano kolejek, czy pustych półek sklepowych. Nagość? Owszem. Bieda? Nigdy!
Cenzura miała jednak żelazną zasadę: seks musiał być… ładny. Żadnych brudnych ulic, żadnych patologii, żadnego marginesu społecznego. Dlatego prostytutki w serialu były „mewkami”, czyli luksusowymi call-girls z hotelowych barów, a nie zaniedbanymi panienkami z ulic nędzy.
Major nie może być idiotą
Tu zaczyna się prawdziwy szczyt absurdu. Nad „07 zgłoś się” sprawowały pieczę aż dwa piony cenzury. Cenzor z GUKPPiW pilnował kwestii dotyczących ideologii i obyczajowości. Natomiast konsultanci z MSW pracujący przy serialu, często pułkownicy i generałowie, dbali o „honor służby”. Krótko mówiąc: milicjant w serialu nie mógł być głupi, nie mógł popełniać błędów, a jego przełożeni mieli być wzorem cnót. Taki chodzący krawężnikiem ideał. Każdy odcinek „07 zgłoś się” przechodził kolaudację w milicyjnym gronie i nie zawsze udawało się milicjanta przechytrzyć.
Pierwszy odcinek serialu – „Major opóźnia akcję” – miał wyglądać zupełnie inaczej i mógł mieć zgoła odmienny wpływ na ciąg dalszy, tak dobrze nam dziś znamy z emisji. Reżyser Krzysztof Szmagier chciał niejako uczłowieczyć majora Wołczyka. Przełożony porucznika Borewicza miał być postać, której zdarza się popełniać błędy, która waha się przy podejmowaniu kluczowych decyzji, jest zwyczajnie… ludzka.
MSW uznało to za katastrofę. „Przełożony milicjanta musi być nieomylny!” – zakomunikowano twardo, jak wynika ze wspomnień ekipy pracującej nad serialem. W efekcie postać majora została usztywniona do granic. Stał się gadającą instrukcją milicjanta. Sami aktorzy później żartowali, że majora gra „betonowy pomnik”.
Najsłynniejszy „Pułkownik” i propaganda sukcesu
„07 zgłoś się” doczekało się jednej z najciekawszych i najostrzejszych ingerencji cenzorskich w historii PRL-owskiej telewizji. Odcinek „Wagon pocztowy” został uznany za szkodliwy dla ustroju. Dlaczego? Bo w scenariuszu milicja okazuje się bezradna. Przestępcy unikają kary, a Borewicz, zamiast triumfować, jest o krok za nimi. Zło wygrywa. W socjalistycznym serialu absolutnie niedopuszczalne. Odcinek trafił „na półkę” na wiele lat, wyemitowano go dopiero później, w zmienionej formie i w innej kolejności. Dla MSW było jasne: MO może mieć trudności, ale nigdy nie może przegrać.
Najważniejsze w PRL-owskiej telewizji było to, czego nie można było pokazać wcale. W serialu nie istnieje opozycja. Nie ma podziemia, nie ma strajków, nie ma rozdawania ulotek. W świecie Borewicza przestępcy to prywaciarze, cinkciarze, paserzy, złodzieje dzieł sztuki i agenci zachodnich wywiadów. Nigdy przeciwnicy władzy.
Dla widzów, którzy pamiętają tamte czasy, rażący jest również brak kolejek, brak nędzy, brak pustych półek. Gdy bohaterowie wchodzą do restauracji – zawsze jest suto zastawiony stolik, nie brakuje kawy i śledzika pod wódeczkę. Ba, jest nawet Coca-Cola, choć akurat w tym przypadku cenzorzy podobno długo debatowali, czy to nie będzie nazbyt nachalna promocja imperializmu. W końcu zdecydowano: „Niech będzie. Wygląda nowocześnie”.
Kierowano się przy tym zasadą: zachodnie gadżety – tak, ale pod kontrolą. Przeszła cola i perfumy, ale luksusowe zachodnie auta już nie. Jednocześnie milicjant nie mógł jeździć zwykłą Nysą, bo to wyglądałoby „obciachowo”. Dlatego dano Borewiczowi Poloneza, samochód w tamtych czasach luksusowy, prototypowy, niemal nieosiągalny dla przeciętnego obywatela. To nie był realizm, to była propaganda sukcesu.
Polski Bond i milicjanci z dowcipów
Sam główny bohater, porucznik Sławomir Borewicz, w którego wcielił się naturszczyk, krakowski dziennikarz Bronisław Cieślak, również był idealnym uosobieniem amerykańskiego snu… w socjalistycznym zwierciadle. Milicjant, który chodzi w amerykańskiej kurtce i pachnie Old Spice'em, ma za sobą rozwód, pije i bije w gębę, śmieje się nawet z przełożonych, był „zachodni”, ale właśnie tego chciała władza – by przyciągnąć młodych widzów, by odświeżyć i ocieplić wizerunek MO. Cenzura znakomicie to zresztą balansowała, zestawiając Borewicza z porucznikiem Zubkiem (Zdzisław Kozień) w pierwszej serii, a następnie z porucznikiem Jaszczukiem (Jerzy Rogalski). Partnerzy polskiego Jamesa Bonda symbolizowali funkcjonariusza „starego typu”, rodem z dowcipów o milicjantach. Jak się to udało? Podobno cenzurę przekonali do tego pomysłu… konsultanci z MSW. Na planie serialu sami opowiadali takie dowcipy, a nawet anegdotki z życia wzięte i jak mieli nieraz podkreślać, to co taki Zubek prezentuje sobą na ekranie, to jeszcze nic w porównaniu z tym, co potrafi nawywijać przeciętny funkcjonariusz na ulicy.
Bronisław Cieślak wspominał, że często musieli zmieniać dialogi na planie, by brzmiały mniej „drętwo-milicyjnie”. Oficjalny język protokołów był nie do zniesienia dla widza, więc aktorzy przemycali slang gliniarzy i grypserę. Konsultanci z MSW kręcili oczywiście nosami, ale reżyser walczył o to, jak lew. Żeby było zabawniej, czasami o jakąś scenę walczyli z urzędniczą cenzurą… prawdziwi. W jednym z odcinków pada wulgarne słowo na „ch”. Cenzorka z Mysiej chciała to wyciąć. W tym momencie wstał obecny na kolaudacji pułkownik milicji i rzekł: „Pani kochana, moi ludzie na co dzień słyszą gorsze rzeczy, to jest realizm socjalistyczny!”. Scena została.
„07 zgłoś się”. Serial pięknie wykadrowanej rzeczywistości
Dziś „07 zgłoś się” ogląda się trochę jak film science fiction o PRL. Niby świat znajomy, ale jakby nieprawdziwy, wyretuszowany. Taki właśnie miał być. Cenzura dbała o to, by mundur lśnił, przestępcy byli brudnymi bestiami, zmysłowe kobiety rzucały na kolana, a w kraj nie brakowało Coca-coli. Żadnych kolejek, żadnych protestów, żadnej biedy, żadnych porażek fajtłap z MO.
PRL chciał zrobić polskiego Bonda i zrobił to z rozmachem, choć na swój, dziś już nieco trącący myszką i siermiężny sposób. Mimo to, a może właśnie dlatego „07 zgłoś się” zyskał status kultowego serialu, który nieodmiennie od lat przyciąga przy każdej powtórce miliony Polaków przed telewizory.