Był uwielbiany przez miliony. 30-letni wokalista zginął w tragicznych okolicznościach

Był głosem pokolenia i jednym z najbardziej zmysłowych wokalistów lat 90. Gdy śpiewał, publiczność milkła, zahipnotyzowana jego emocjonalnym głosem. Jeff Buckley miał wszystko – talent, charyzmę i rzeszę fanek. Jego kariera rozwijała się błyskawicznie, ale życie zostało brutalnie przerwane. Do dziś jego odejście pozostaje jednym z najbardziej poruszających dramatów w historii muzyki.
Tragiczna śmierć Jeffa Buckleya. Miał być wielką gwiazdą, a zginął zbyt młodo
Jeff Buckley urodził się 17 listopada 1966 roku w Kalifornii, jako syn legendarnego piosenkarza Tima Buckleya. Znany artysta zmarł tragicznie, mając zaledwie 28 lat, w związku z czym, Jeff dorastał głównie z matką – ale duch muzyki był w nim od zawsze. Uczył się gry na gitarze, fascynował się Led Zeppelin, Queen, a także jazzem i muzyką klasyczną. W końcu postanowił iść własną drogą.
W 1994 roku ukazał się jego pierwszy i jedyny pełny album studyjny, pt. „Grace”. To wtedy świat usłyszał jego przejmującą wersję „Hallelujah” Leonarda Cohena – utwór, który do dziś uznawany jest za jedną z najlepszych interpretacji wszech czasów. Krytycy porównywali go do Roberta Planta, ale Buckley był kimś więcej niż kolejnym rockmanem – był poetą, romantykiem i outsiderem. Jego koncerty były intymne, emocjonalne, niemal mistyczne. Uwielbiały go miliony, ale on sam czuł się rozdarty. Nie chciał być celebrytą. Unikał wywiadów, a o swojej sławie mówił z dystansem.
– Muzyka powinna być aktem miłości, a nie produktem. Nienawidzę plastiku w sztuce – mówił w rozmowie z „Interview Magazine” w 1995 roku.
Równocześnie jego życie nie było wolne od dramatu i mroku. Wokalista bowiem zmagał się z depresją, miał burzliwe relacje z kobietami, a także cierpiał z powodu nieobecności ojca. „Czasem czuję, że noszę na sobie jego klątwę” – wyznał w jednym z wywiadów, co w 1997 roku przypomniał magazyn „Rolling Stone”. Wiele osób z jego otoczenia twierdziło, że był zbyt wrażliwy na ten świat.
Jego życie zakończyło się niespodziewanie w maju 1997 roku. Jeff Buckley przebywał wówczas w Memphis, gdzie pracował nad kolejnym albumem. 29 maja postanowił spontanicznie wskoczyć do rzeki Wolf River – w ubraniu, z butami na nogach. Chwilę wcześniej śpiewał „Whole Lotta Love” Led Zeppelin. Zniknął pod wodą i już nie wypłynął. Jego ciało odnaleziono kilka dni później. Miał 30 lat.
To zdarzenie do dziś owiane jest aurą tajemnicy i smutku. Oficjalnie wykluczono narkotyki i alkohol – jego śmierć była czystym przypadkiem. Dla fanów muzyka była to ogromna strata. Później album „Grace” zyskał status kultowego, a Buckley stał się ikoną tragicznego romantyka. „To był człowiek, który miał w sobie ocean emocji. I właśnie ten ocean go zabrał” – wspominała była partnerka artysty, Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, w dokumencie zrealizowanym przez BBC.